piątek, 23 marca 2012

.3.


ROZDZIAŁ TRZECI

Zoey

    Patrzyłam na ciemnobłękitne wody otaczające wyspę. Słońce topiło się w oceanie, rzucając na przygasające niebo delikatne refleksy w odcieniach  bladej żółci i różu.  To wszystko było piękne, aż zapierało mi dech w piersi. Stojąc na piasku i opierając się o drzewo nie mogłam uwierzyć ze nas porwano i ze znajdujemy się tu wbrew naszej woli.
    Z oddali dobiegły mnie ciche wrzaski chłopaków. Wydałam ciche, przeciągłe westchnienie i ruszyłam za ich głosami.
    Powolnym krokiem przedzierałam się przez puszczę, starannie stawiając kroki, by przypadkiem nie wpaść na dziurę i nie doznać jakiegoś urazu.
    Droga do naszego obozu była krótka. Okazało się, że nie tak daleko płynie rzeka, więc rozbiliśmy się blisko oceanu, by w ciągu kilku minut móc do niej dojść. Można powiedzieć, że byliśmy dobrze zorganizowani.  Jev skombinował coś na opał, ja zajęłam się jedzeniem, a Arthur zbudował miejsce do spania na drzewie. W sumie było to kilkanaście  w miarę płaskich badyli powiązanych ze sobą ciasno i położonych na dwóch równoległych gałęziach. Wiem, nie wygląda to zbyt wygodnie, ale ważne żeby nic nas w nocy nie dosięgło.
    W końcu doszłam do obozu i zobaczyłam, że ognisko jest już rozpalone. Wokoło niego siedzieli Jev i Arthur. 
    - Widzę, że poradziliście sobie doskonale beze mnie. – powiedziałam z lekkim uśmiechem i podałam im zebrane z trudem kokosy.
    -A tobie udało się jakimś cudem je zerwać. – Arthur  wskazał na owoce i wziął jednego do ręki.
    - Tak. Nie powiem, że było łatwo, ale dałam radę.
    Przypomniałam sobie ile razy próbowałam się wdrapać na palmę. Nawet  ta najniższa sprawiała mi problem, ale na szczęście  była mocno pochyła, przez co ułatwiła mi ze wspinaczką.
    - No w końcu programy Bearego Gryllsa uczą, co nie? – powiedział Jev z wyraźnym rozbawieniem i zaniósł się śmiechem. Po chwili my także mu zawtórowaliśmy. 
    Potem długo siedzieliśmy  w milczeniu, jedząc miąższ z kokosów. Dopiero teraz spostrzegłam, że mój żołądek domagał się jedzenia.
    -Ej, jak myślicie dlaczego nas porwano i wyrzucona akurat tutaj? –przerwał ciszę Jev.
    - Zastanawiałem się na tym, ale nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. –Arthur wzruszył nieznacznie ramionami, skupiając uwagę na kokosie.- Sugeruję, że mieli w tym jakiś cel, ale jaki to nie wiem.
    - Ale dlaczego nas? Przecież mieli do wyboru  tyle ludzi. Ale nie, oni musieli wybrać akurat naszą trójkę. – skonwertował wyniośle Jev, nie kryjąc  złości.
    - Tak, masz racje. Nieźle to ukartowali.  – dołączyłam się do rozmowy, połykając dłuży kęs kokosa. Niestety był już ostatni.  Spostrzegłam, że chłopacy także już zjedli.
    Z westchnieniem oparłam się o pień drzewa znajdującego się za mną. Uniosłam głowę do góry i spojrzałam w czarne niebo, które lśniło milionami kosztownych brosz . Gwiazdy zdawały się patrzeć na nas, badając każdy nasz ruch.
    Poczułam się nieswojo, a po plecach przebiegł mi znajomy dreszcz, który zjeżył wszystkie włoski na karku i rękach. Odkrzyknęłam, chcąc go odegnać i wbiłam wzrok w ognisko, oplatając się rękoma.
    -A czy wy też czujecie takie dziwne przyciąganie tej wyspy? – zapytałam, a oni wbili we mnie niezrozumiały wzrok i zmarszczyli brwi.
    Zaczęłam się zastanawiać jak im to bardziej wytłumaczyć. Nie wiedziałam jak to określić. To było dziwne. Jakby wyspa przyzywała mnie. Prosiła żebym odkryła wszystkie jej tajemnice, podążała za nią i jej naturą.
    - Jakby wyspa kryła w sobie moc. Emanowała energią, którą chciałaby się podzielić. – spróbowałam jeszcze raz, mając nadzieje, że zrozumieją o co mi chodzi.
    - Może i tak. Ja mam ochotę zwiedzać ją i poznać wszelkie jej szczegóły…Może to dziwne, ale nie chce się stąd ruszać. – powiedział Atrhur dobierając odpowiednio słowa.
    - No, no! Dokładnie. – westchnęłam i spojrzałam na Jev’a wyczekująco, który w odpowiedzi wzruszył ramionami, dumając nad czymś innym i patrząc na przygasające ognisko.
    Chwilę jeszcze siedzieliśmy. Co jakiś czas któryś z nas coś powiedział, lecz ostatecznie skończyło się na wymianie dwóch czy trzech zdań.
    Im dłużej siedziałam, tym coraz bardziej chciało mi się spać, a powieki zaczęły mi bezwładnie opadać. Zrozumiałam, że coraz trudniej mi nad nimi zapanować. A do tego non stop ziewałam, co zaczynało mnie doprowadzać do szału. Nie chcąc zasnąć w tej pozycji zmusiłam się żeby wstać i podreptałam w stronę drzewa, na którym mieliśmy spać.
    - Ja idę spać, nie wiem jak wy. Jestem totalnie wykończona. – mruknęłam dosyć niewyraźnie i zaczęłam wspinać się na drzewo. Arthur i Jev odbąknęli coś i podążyli moim przykładem.
    - Jesteś pewien, że to się nie zawali? – zapytałam Arthur’a, gdy kładłam się na gałęzie. Czułam się niepewnie, do tego możliwość upadku podczas snu. To przyprawiało mnie o zawrót głowy.
    - Aj, kobieto! Mogłabyś mi zaufać. W końcu nazywają mnie ‘złotą rączką’. Ten tytuł z jakiś racji został mi przydzielony i to nie dlatego, że umiem zrywać banany, tylko dlatego, że mam zdolności Boba Budowniczego i umiem wszystko zrobić, jak i naprawić. Więc się nie martw, księżniczko. – uśmiechnął się szeroko i ułożył się obok mnie, po prawej stronie. Za to Jev, po mojej lewej.
    -Ufam, ufam. – powiedziałam ze śmiechem, szukając wygodnego miejsca.  – Dobranoc – dodałam niemal bezgłośnie i zamknęłam oczy. Niemal od razu zapadłam w głęboki, kamienny sen.

    Śniło mi się że biegnę przez ciemny las. Uciekałam przed czymś, tylko dokładnie nie wiedziałam przed czym. Przedzierałam się przez kolczaste zarośla, które ostrymi kolcami uderzały o moją skórę. Przerażona spojrzałam na ramiona, potem na dłonie.  Lśniły srebrną barwą, w świetle księżyca. Gołe stopy uderzały ciężko o ziemie, porośniętą wilgotnym mchem. Gdzieniegdzie wdeptywałam w ostre kamyczki, które raniły zmęczone stopy. Ale spostrzegłam, że nie zadawały mi bólu. Tak samo jak gałązki wplątujące się w moje włosy.
    Nagle za mną zadźwięczał przeraźliwy, głośny ryk, który rozniósł się echem po lesie. Nie był to odgłos zwykłego zwierzęcia. Był zbyt potężny. Żadne zwierzę, które znam nie byłoby w stanie wykonać takiego ryku.
    Ziemia trzęsła się pode mną, jakby na skutek stawianych kroków, które były niesamowicie ciężkie. Serce waliło mi jak młotem. Myślałam, że wyskoczy mi z piersi.
    I ponownie ryk, który przyprawił mnie o dreszcze. Tylko, że teraz był coraz bliżej. Biegłam ile sił w nogach, ale i tak mnie to coś doganiało.  Nagle zalała mnie ogromna fala zmęczenia, przez co straciłam ostrość widzenia. Las zaczął powoli się zamazywać, a ja zwalniałam, nie mogąc zaczerpnąć tchu.
    Ogromne kroki się zbliżały, a ja nie miałam już siły. No dalej, biegnij! Skup się, powtarzałam sobie w myślach. Zmrużyłam z lekka oczy, chcąc tym samym wyostrzyć widok.
    Zmusiłam się by spojrzeć za siebie. Zobaczyłam ciemny kształt wyłaniający się z ciemności. Zdusiłam w sobie krzyk przerażenia i gwałtownie się odwróciłam. Jęknęłam gdy spostrzegłam, że las się skończył, a ja z trudem nie spadłam z przepaści. Przede mną był jakby wąwóz, tylko nie widziałam ziemi. Ciągnął się bez końca w dół, gdzie znajdowała się gęsta mgła. Na samą myśl o nim, zrobiło mi się niedobrze.  Miałam lęk wysokości. A wieża Eiffla w porównaniu do tego była tylko namiastką.
    Zaczęłam się odsuwać od przepaści, gdy nagle uderzyłam plecami w coś twardego, co zawarczało w odpowiedzi. Z trudem przełknęłam ślinę i odwróciłam się, spoglądając w górę. Przede mną stała gigantyczna bestia z ślepiami czerwonymi jak krew. Była cała czarna, dokładnie nie widziałam konturów, bo zlewała się z nocą. Widoczne były tylko krwistoczerwone, wrogie oczy.
    Nawet nie zdążyłam krzyknąć, bo bestia wydała ogłuszający ryk, który wprawił mnie w zawrót głowy. Poczułam jak spadam. Leciałam w dół, ze świstem przecinając powietrze. Widziałam tylko oddalającego się ode mnie potwora. Zaczęłam krzyczeć…

    - Nie!!!- obudziłam się i usiadłam gwałtownie, wrzeszcząc na całe gardło. Arthur i Jev od razu obudzili się, nie wiedząc co jest grane. Tyle, że Jev, przez swoją niesubordynację spadł na ziemie z głośnym hukiem, przeklinając przy tym.
    - Chryste, Zo! Co się stało?! – wykrzyknął Arthur , łapiąc się za głowę i kucając przy mnie. Nim zdążyłam cokolwiek wyksztusić, Jev zrobił do za mnie.
    - A mnie to już nikt się nie zapyta? Spadłem z dwóch metrów! To boli. – wtrącił się zduszonym głosem. Przez jego twarz przeleciał grymas bólu, ale mimo to mówił dalej.- Zo, jesteś świetna, mogłabyś dostać nagrodę za najlepszy krzyk rodem z horroru…Ale do jasnej cholery, nie musiałaś go prezentować nam podczas snu! – skarcił mnie Jev i chwiejnym krokiem podszedł do drzewa, opierając się o nie.
    Arthur wbił w niego zlodowaciały wzrok, kręcąc głową. Lecz kiedy przemówił jego głos był ciepły i przepełniony troską.
    - Co się stało? Zły sen? – zwrócił się do mnie.
    - Ten koszmar…On był taki realny, taki prawdziwy. – jąkałam się, nadal przestraszona gdy po dłuższej chwili postanowiłam się odezwać. – To działo się tak szybko…Przerażające…-  nie zdążyłam powiedzieć nic więcej, bo nagle rozległ się okropny, budzący grozę ryk, który dochodził ze strony plaży.
    Oniemiałam, rozpoznając go. Ten sam co w moim śnie! Ogarnął mnie strach jaki wtedy czułam.
    - Co to?! – krzyknął Jev w dezorientacji. Arthur równie wyglądał na zaskoczonego tak jak on. Tylko ja wiedziałam co robić. Musieliśmy uciekać czym prędzej, bo miałam przeczucie, że to coś co wydało ten głos nie ma ochoty się z nami zaprzyjaźnić.
    - Musimy wiać! – ryknęłam, próbując przekrzyczeć ponowny ryk stwora. Pociągnęłam za sobą Arthura, po czym zeszliśmy z drzewa.
    - Ale co to jest?! – warknął nadal oszołomiony Jev, który nie był w wstanie się ruszyć. Próbował dostrzec coś w mroku nocy, ale było zbyt ciemno.
    -Coś, co nie wróży nic dobrego. Bierzcie dupę w troki i jazda! – wrzasnęłam zła. Całą sobą czułam jak to coś się zbliża. Każda cząstka mojego ciała szalała, czując mocny tupot  łap o ziemię. 
    Chyba wreszcie dotarło do nich, że jesteśmy w niebezpieczeństwie i  że to co zbliża się w naszą stronę nie zamierza pójść z nami w żadne układy, bo zaczęli biec w przeciwną stronę. A ja z nimi.
    Przedzieraliśmy się przez gęstwiny zarośli, uciekając z całych sił. Było ciemno, związku z czym była mała widoczność.
    Przeskoczyłam przez kłodę, lekko tracą równowagę. Odepchnęłam się od drzewa, chcąc biec dalej. Starałam się dobrze stawiać stopy na nierówne podłoże, bo w innym przypadku mogłabym nabawić się kontuzji.
    Mój oddech był znacznie przyśpieszony. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi, ale próbowałam stłumić przerażenie i skupić się na ucieczce. W duchu podziękowałam tacie, że co drugi dzień zaciągał mnie na biegi.
    Nagle potknęłam się o wystający pień i upadłam na ziemię z cichym jękiem. Niemal od razu Arthur to zarejestrował i cofnął się by mi pomóc wstać. Spostrzegłam, że Jev także zwalnia.
    - Nic ci nie jest? – zapytał zasapany i chwycił mnie pod łokieć. Na szczęście nic mi nie było.
    - Kurczę, wyglądałam jak jakaś głupia blondynka wykonywująca akcję potknięcia się w jakimś słabym horrorze. – mruknęłam, próbując nabrać więcej powietrza. Arthur uniósł kącik ust ku górze w odpowiedzi, po czym zaczęliśmy biec.
    Co pewien czas słyszeliśmy przeraźliwe ryki, które były coraz bliżej nas. Za każdym razem towarzyszył mi lodowaty, nieprzyjemny dreszcz, który biegł od karku w dół. Czułam puls serca nawet w palcach u stup.
    Nagle, jakby znikąd wyrosło  przed nami ogromne, przewrócone drzewo. Arthur wskoczył na nie pierwszy, choć zrobił to z trudem, bo drzewo miało szeroki pień.  Wystawił do mnie w pośpiechu dłoń, a ja ją pochwyciłam, wspinając się. Po chwili byłam już na górze. Zorientowaliśmy się, że Jev już stoi po drugiej stronie pnia i nas ponagla.  Zeskoczyliśmy i kontynuowaliśmy bieg.
    Spostrzegłam, że tutaj ziemia jest o wiele miększa i moje stopy niemal się w nią zapadają, co znacznie opóźniało bieg. Zobaczyłam jak Arthur i Jev także mają z tym problem.
    Nagle moja noga zatopiła się aż do kolana. Krzyknęłam z przerażenia, z trudem ją wyciągając. Gdy to zrobiłam, straciłam równowagę i poleciałam do przodu. Na szczęście chwyciłam się ramienia Arthura, który stał przede mną.
    Niespodziewanie zaczęliśmy wtapiać się oboje w ziemię. Poczułam szarpnięcie i spostrzegłam oszołomiona, że spadam w dół z ogromną prędkością. Było czarno, jakbym wpadała w próżnię. Nic nie widziałam. Tylko żołądek jak i inne narządy podchodziły mi do gardła. Ale wiedziałam, że nie jestem sama, bo dookoła roznosił się nasz krzyk…

czwartek, 8 marca 2012

.2.

ROZDZIAŁ DRUGI

Arthur

    Obudziły go gorące promie słoneczne, które niemal wbijały się w plecy, powodując palący ból. Do tego co jakiś czas oblewała go fala zimnej, słonej wody przyjemnie ochładzając jego ciało.
    Gwałtownie nabrał powietrza, przez co zakrztusił się wodą, która akurat w tej chwili naparła na niego całego. Zaatakował go silny kaszel, a on próbował się pozbyć wody z płuc.
    Spostrzegł, że leży twarzą do mokrego piasku, więc szybko zmienił pozycję, przewracając się ociężale na plecy. Od razu gdy to zrobił, światło słoneczne uderzyło w niego swoją potęgą, oślepiając go na kilka sekund. Przykrył dłońmi twarz, próbując się nimi zasłonić. Po chwili wzrok nieco przywykł do rażącego, emanującego potężnym gorącem słońca…
    Słońce? Jak to słońce? Przecież była noc kiedy…
    - O nie… -szepnął niemal bezgłośnie do siebie, czując narastający przypływ strachu. Przypomniał sobie co wydarzyło się minionego wieczoru – Zoey, Jev! -Natychmiast wstał rozglądając się pośpiesznie dookoła. Lecz pierwsze, co przykuło jego uwagę to miejsce w którym się znajdował.
    To niemożliwe!  Przed nim rozciągał się błękitny ocean, nad którym wisiało ogromne słońce. Stał na plaży, wtapiając stopy w przemokły od lekka wzburzonych fal piasek. Obrócił się i powiódł wzrokiem przed siebie, szeroko otwierając oczy ze zdziwienia i dezorientacji. Zobaczył  wysokie konary drzew, które pięły się w górę ku błękitnemu niebu. Liany i zarośla wiły się gdzieniegdzie, dopełniając luki w gęstawej dżungli. Miliony różnorodnej roślinności, która obrastała niesamowitą wyspę wprawiała go w oszołomienie. 
    - Cholera… - bąknął ktoś i zaczął mówić szereg przekleństw.
    Arthur spostrzegł leżącego na ziemi Jev’a. Natychmiast od niego podbiegł i pomógł wstać.  Jev rozejrzał się dookoła, nie wiedząc co jest grane. Jednak nim zdążył coś powiedzieć, odezwał się Arthur.
    - Słuchaj, musimy znaleźć Zo. Nie widzę jej. – potrząsnął Jev’em, który od razu zrozumiał, co należy zrobić.
    - Idź w prawo, ja sprawdzę lewą stronę. – powiedział Jev i nie czekając na odpowiedz pobiegł w wyznaczonym kierunku. – Jakby co spotkamy się tu . – rzucił przez ramie i przyśpieszył tępa, oddalając się.
    Arthur ruszył w przeciwną stronę.  Co jakiś czas wykrzykiwał jej imię, licząc na to, że być może się odezwie.  Przerażenie rosło z każdym następnym krokiem. A co jeżeli jej nie znajdzie? Jeżeli coś się stało i …
    Odrzucił szybko tę myśl, głęboko skupiając się nad określonym celem.
    Po dłuższej chwili zauważył zarys postaci, leżącej na piasku. Przyśpieszył kroku. Gdy był coraz bliżej,  wyostrzyły się rysy i zauważył Zoey.
    - Zo! – wykrzyknął i padł u jej boku, podnosząc ją na kolana. Odgarnął mokre włosy z jej twarzy, dotykając zimnego policzka i przechodząc palcami na szyje, gdzie wyczuł puls. – Zo, ocknij się!
    Jak na zawołanie, otworzyła oczy, od razu je mrużąc. Rozejrzała się dookoła, ale ostatecznie wbiła wzrok w niego, jakby oczekując odpowiedzi, na to co się wydarzyło. Zamiast tego przytulił ją mocno.
    Arthur pomógł jej wstać, lecz na początku chciał ją wziąć na ręce. Chociaż przez te kilka pierwszych metrów. Ale tego nie zrobił bo stanowczo zaprzeczyła, mówiąc że jeszcze nie jest niedołężna.
    Oboje szli w milczeniu obok siebie. Żadne nie wiedziało dokładnie co się stało, i jak się tu zaleźli. Pogrążali się w zamyśleniu, gdy nagle z nich wyrwał ich głos Jav’a, który niemal zmaterializował się na ich oczach… no albo po prostu go nie zauważyli.
    - Co to ma znaczyć do cholery?! – warknął idąc głębiej w ląd i przeczesując  mokre włosy niemiarowo. Ustaną i ponownie potoczył wzrokiem po wyspie. – Gdzie my jesteśmy? Czy to jakiś pieprzony realistyczny film?!  To gdzie te kamery! – przeczesał kilka drzew, dokładnie je obserwując.
    Arthur usiadł na złocistym piasku, przodem do oceanu, wsłuchując się w lamety Jev’a. Wciągnął głęboko do płuc powietrze, by potem móc je wypuścić ze świstem. Wpatrywał się w martwy punkt, utkwiony w błękitnych wodach.
    Nagle odwrócił się zniesmaczony gadką Jev’a o kosmitach, którzy nas porwali, wstrzepili jakieś gówno i wyrzucili przy najbliższej okazji, sprawdzając czy przeżyjemy ich eksperyment. Już miał mu coś powiedzieć, gdy zauważył, że w oczach Zoey gromadzą się łzy.
    - Hej, spokojnie. – podszedł do niej i przygarnął ją do siebie, gdy Jev nadal prowadził swój monolog.- Wszystko będzie dobrze. Jakoś znajdziemy sposób, by się stąd wydostać. Wiem, że to nieciekawie wygląda, ale nie możemy się załamywać. Damy radę – powiedział i otarł łzy z jej lekka zaróżowiałych policzków, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
    - Ta! Sranie w banie. Nie wydostaniemy się stąd. Nigdy, a najprawdopodobniej umrzemy tutaj z głodu jak i z braku picia.- burknął nastroszony.- Ty czekaj, a może zrobimy tratwę, jak Jack Sparrow w Piratach z Karaibów. Znajdował się w bardzo podobnej sytuacji, no tylko dodatkowo miał rum…
    - Jev, daj już spokój i zejdź na ziemie…
    -Co? Ja mam zejść na ziemie? Mówię co nas czeka. Za to tobie stary, potrzeba porządnego kopa, byś się natychmiast obudził. Z przyjemnością wypełnię tę misje. – Powiedział zimnym tonem i zaczął się do nich zbliżać. Wbijał przeszywający wzrok raz w Arthura, a raz w Zoey. -Nikt nas nie znajdzie. A wiesz czemu? Bo znajdujemy się w jakimś Wypizdowie. To koniec.
   Zapanowała pozagrobowa cisza. Arthur jeszcze mocniej przygarnął Zoey do siebie. Był zły, że Jev powiedział to tak doszczętnie, nie pozostawiając resztek nadziei. Chociaż w głębi duszy wiedział, że ma on racje. Nie ma szans by się wydostali.
    - To co zrobimy? – powiedział cichym, ochrypłym tonem po dłuższej chwili.
    - Wiem! – wykrzyknął Jev triumfalnie – Mam pomysł. Może…
    - Weź ty się lepiej nie odzywaj. – przerwał mu Arthur – Może co? Może poczekajmy na Czarną Perłę, aż wynurzy się z otchłani oceanu i zabierze nas ze sobą? Albo dołączmy do załogi Deivi’ego Johnsa na Latającym Holendrze? Nie, czekaj mam lepszy pomysł…Wołajmy o pomoc  Piotrusia Pana, może to jego wyspa, więc przyleci. Cóż warto spróbować. – powiedział sarkastycznie z nutą złości w głosie. Widać było, że Jev się głęboko nad czymś zastanawia.
    - Nie całkiem o to mi chodziło, no ale ten pomysł z Czarną Perłą też jest dobry… - nie zdążył dokończyć, bo Arthur doskoczył do niego, łapiąc za koszule i przyciągając do siebie. Był wkurzony jego zachowaniem w tak niecodziennej i dziwnej sytuacji. Już miał coś powiedzieć, gdy Zoey podeszła do nich obojga. Już nie płakała i nie wyglądała na taką kruchą jak przed chwilą. Wręcz przeciwnie jakby emanowała mądrością, a jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Była wykuta jak z marmuru
   - Obaj się uspokójcie i przestańcie wygadywać głupoty. To nie czas, ani miejsce. – skinęła głową w kierunku Arthura, dając mu znak by to on odpuścił. Odwróciła twarz w stronę Jev’a i znacznie zimniejszym tonem powiedziała. –Trzeba znaleźć rzekę, a mianowicie wodę zdatną do picia. Dalej musimy zrobić miejsce do spania gdzieś na drzewie. Nie znamy tej wyspy, więc nie wiemy jakie niebezpieczeństwo może w sobie kryć.  Następnie zbierzemy coś na opał, by tym samym odstraszyć czające się w nocy zwierzęta.
    Spojrzała to na Arthur’a, to na Jev’a . Sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów i wyszukała scyzoryk. Wyjęła go i podała Arthur’owi.
    - Jedyny nóż, który posiadam. Dobrze, że noszę go od lat, przynajmniej teraz się do czegoś przyda.– Na jej twarzy wstąpił lekki uśmiech. Spojrzała w jego oczy. – Masz krzepę w łapie, więc nie powinieneś mieć  z nim problemu.
    Arthur wziął go od niej i spostrzegł, że na metalowym ostrzu wygrawerowane było małymi figlarnymi literami, napis: Amor tollit Timorem.
    - A ty, masz zapalniczkę? – zwróciła się do Jev’a.
    - No Zo, ja bym nie miał? – uśmiechnął się i w odpowiedzi pomachał nią.
    - A więc wiemy co robić. Chodźmy, musimy zdążyć przed zachodem słońca. – obejrzała się przez ramie, wpatrując się w miejsce, gdzie ocean styka się z niebem. Niemal namacalna była jej tęsknota. Tęsknota za tym, czego teraz nie ma. Za tym co może już nigdy nie wrócić. Za domem.
    Arthur westchnął, pogrążając się w smutku. Gdzie oni są? Co to za miejsce i dlaczego się tu znaleźli? Tego nie wiedzieli i możliwe, że się nie dowiedzą.
    Ku jego zdziwieniu Jev tym razem nie otworzył jadaczki i nie bełkotał infantylnych pomysłów i swoich przemyśleń. Przeciwnie – także tęsknił.
    Po chwili ruszyli z miejsca pozostawiając słone wody za sobą i kierując się w poszukiwaniu czegoś więcej. Jedyne co było teraz ważne to, to by przetrwać noc. A potem kolejną i jeszcze jedną. Pozostała im tylko nadzieja i wspólna przyjaźń. Reszta przepadła.

piątek, 2 marca 2012

.1.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zoey

    - Jev, zastaw mnie! – ryknęłam śmiechem, podczas gdy on non stop łaskotał mnie w brzuch. – Łapy precz, bo pożałujesz. – powiedziałam niemal bezgłośnie, nie mogąc nabrać tchu przez to całe szczypanie mnie w okolicy bioder.
    Kątem oka zauważyłam jak w naszą stronę biegnie Arthur.  Nagle dziwne gilgotanie przy brzuchu ustało. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam jak Arthur odciąga ode mnie Jev’a. Na jago twarzy widniał szelmowski uśmieszek. Mrugnął do mnie, a ja pokręciłam głową w rozbawieniu, w duchu mu dziękując.
    Chwilę jeszcze stałam i patrzyłam jak się przekomarzają. Z lekkim uśmiechem na ustach odwróciłam się do swojej szafki, by wyjąć książki. W oddali było słychać wrzaski i piski, ogółem hałas jaki wywoływali Arthur i Jev, bijąc się dla zabawy.
    - Jak dzieci… - zachichotałam, siłując się z zamkiem od szafki. Zmarszczyłam brwi, próbując bezustannie ją otworzyć. Nic, ani rusz. – Co za cholerstwo. – burknęłam zła, pocierając przedramieniem czoło.
    Nagle z górnych schodów rozległ się stukot butów, który z każdą sekundą zaczął się nasilać. Po chwili ujrzeliśmy panią Montgomery, nauczycielkę matematyki. Ustała i wbiła w nas spojrzenie zimnych, szarych oczu. Biły od niej złość i negatywne emocje. Oj, nie była zadowolona. W sumie to ja nic nie przeskrobałam.
    - To Zoey! – wykrzyknęli razem Arthur i Jev, nim nauczycielka zdążyła cokolwiek powiedzieć. Zmrużyłam gniewnie oczy i posłałam im minę mówiącą ,,wielkie dzięki”.
    Na szczęście nauczycielkę nie nabrała się na to i przeniosła wzrok ze mnie na nich.  Jej mina była w stylu ,, Lepiej mnie nie wkurzaj”. O mało się nie roześmiałam.
    - Wy dwaj. Jeżeli jeszcze cokolwiek usłyszę, podkreślam cokolwiek. Nawet chociażby wasz oddech…nie ma was tu, w tej szkole! – wydarła się, lecz po chwili się opanowała i uniosła z wyższością podbródek. – A wierzcie mi, już ja się o to postaram. – powiedziała ciszej, lecz donośnie i odeszła mrucząc coś pod nosem.
    Roześmiałam się, spoglądając na nich. Stali oparci o ścianę ze zmieszanymi minami. Od dawna, gdy coś narozrabiali, to zawsze trafiali na naganę od pani Montgomery. Biedna,  ledwo z nimi wytrzymywała. A nawet zaczęła brać tabletki uspokajające.
    Ale najczęściej wpadaliśmy po uszy we trójkę. Nasze pomysły od razu wpakowywały nas w kłopoty, wystarczyło tylko byśmy spędzili ze sobą kilka minut. Taka Święta Trójca, jak nazywało nas wielu nauczycieli. Nawet próbowali nas odosobnić. Przesiadali nas na lekcjach, na przerwach rozsyłali po kątach lub wzywali po kolei do nauczycieli. Ale i tak to nic nie dało i w końcu odpuścili.
    Niektórzy nauczyciele pytali mnie dlaczego się z nimi trzymam. Sugerując, że przez nich mam tylko problemy nic więcej. Ja oczywiście stanowczo zaprzeczałam i mówiłam, że życie bez nich byłoby nudne, szare i bez emocji. Nie posiadałoby tej choćby minimalnej dawki adrenaliny. Moim życiem kierowałoby jednolitość i monotonność. A przecież w życiu chodzi o to, żeby z niego korzystać, na wszelkie możliwe sposoby, bo jest zbyt krótkie, by móc się nim delektować. I nie ważne jest co w życiu robisz. Ważne jest, by to zrobić. Bo nikt inny nie zrobi tego za ciebie.
    Odwróciłam się z powrotem do szafki i zaczęłam ponownie majstrować z zamkiem. Po dłuższej chwili, gdy nadal nie chciał się otworzyć, uderzyłam w szafkę bełkocząc przekleństwa.
    - Eh…Zoey, nigdy się tego nie nauczysz? – powiedział Arthur z nutą rozbawienia w głosie i przystanął obok, opierając się o sąsiadującą szafkę. Patrzył na mnie tymi swoimi boskimi oczami, koloru lapis-lazuli.
    Odsunęłam się lekko, by mógł mi ją otworzyć. Wpatrywałam się jak uczennica, próbująca zapamiętać każdy szczegół lekcji.
    Chwycił kłódkę i szybko, chudymi palcami otworzył ją, zgrabnie ustawiając szyfr. Nawet nie zdołałam zarejestrować większości z jego ruchów. Poszło mu bardzo łatwo. Zresztą ze wszystkim on tak miał. Ostatnio naprawił samochód mojego dziadka, gdzie nikt z rodziny nie wiedział co jest nie tak, a mechanik był za drogi, więc zgłosiliśmy się do niego. Trzeba przyznać, że miał do tego smykałkę, taka złota rączka z niego.
    - Udało Ci się. Czysty fuks.– wzruszyłam ramionami z lekkim uśmiechem.
    - Taak, po raz setny. Jak widać fart musi mi nieźle dopisywać.– odwzajemnił uśmiech i skierował się do swojej szafki, wyjmując podręczniki.
    Wbiłam w niego wzrok. Arthur jest wysportowanym, mierzącym sto osiemdziesiąt pięć centymetrów chłopakiem o umięśnionej budowie ciała i szerokich ramionach. Na jego głowie roi się od blond loków, a błękitne oczy okalane długimi rzęsami lśnią jak ocean w świetle dnia i zapraszają do zatopienia się w nich. Zwykle nie roztaje się ze słuchawkami dyndającymi mu na szyj.
    Co do charakteru, to jest osobą która dąży do celu niezależnie od konsekwencji, lecz nie przemawia przez niego egoizm. Potrafi być miłą i kochającą osobą, skorą do pomocy i poświęceń dla drugiej osoby. Jednocześnie jest podejrzliwy. Musi daną osobę poznać, dopiero potem ewentualnie może zostać dobrym znajomym. Nie jest imprezowiczem, woli samotność lub zaufane towarzystwo.
    Za to Jev jest przeciwieństwie Arthura, co wcale nie oznacza się nie dogadują. Wręcz przeciwnie-trzymają się jak rodzeni bracia.
    Wysoki, mierzący metr osiemdziesiąt dwa, brunet o postawnej budowie ciała. Na pierwszy rzut oka być może przeciętny chłopak, lecz jego siła ujawnia się w przenikliwym spojrzeniu, szmaragdowych tęczówek. Włosy zwykle w lekkim nieładzie, miękko opadające na twarz. Zniewalający z lekka szyderczy uśmiech, często przyklejony do twarzy i hipnotyzujące spojrzenie dużych zielonych oczu potrafi przyciągnąć każdego. To właśnie cechuje Jev’a.
    Z charakteru jest niezwykle uparty i zawzięty. Po trupach dąży do celu. Jest wybuchowy i nieprzewidywany. Posada wiele charyzmatycznych pomysłów, które potem realizuje. Co niekiedy sprowadza na niego kłopoty. Dla prawdziwych osób, najlepszy przyjaciel.  Nigdy nie kłamie i jest szczery. Dla ważnych mu ludzi jest gotowy poświecić wiele i w każdej chwili jest w stanie pomóc. Posiada jeden serdeczny uśmiech przeznaczony tylko i wyłącznie dla przyjaciół. Może z pierwszych oględzin jest szorstki, nie pozwala się bliżej poznać. Ale tak naprawdę, w środku ma wielkie, bohaterskie serce.
    - Hej, królewno obudź się! – z rozmyślań wyrwał mnie z rozbawiony głos Jev’a. Szybko przeniosłam wzrok na niego. Obaj z Arthur’em czekali na mnie, wiec pośpiesznie wyjęłam potrzebne podręczniki i wsadziłam do torby.
    - Przypominam wam, że dzisiaj nie ma treningu. Trener z trenerką pojechali na zebranie zarządu, gdzieś daleko. Nie wiem gdzie, no ale w każdym bądź razie nie ma zajęć. – westchnęłam.
    Tak się składało, że we troje trenowaliśmy kajakarstwo, a te zajęcia prowadzili moi rodzice. Zaczęło się lato, więc niedługą zaczną się zawody. Co także wskazuje, że będziemy mieć więcej treningów, bo musimy nabrać formy.
    - Tak, wiemy. Już nam to mówiłaś. – skonwertował Arthur z krzywym uśmiechem, pocierając dłonią kark.
    - To dobrze, wiec już chodźmy.  – powiedziałam, mijając ich i kierując się do wyjścia. Poczłapali za mną.

***

    Po pożegnaniu się z Arthur’em i Jev’em poszłam do domu i zaczęłam odrabiać lekcje. Potem przygotowałam sobie obiad i posprzątałam nieco pokój. Rodzice nadal nie wracali z zebrania, więc przebywałam sama w domu.
    Właśnie dochodziła dziewiętnasta, gdy mój telefon zabrzęczał. Oderwałam się od książki i chwyciłam telefon. Przeczytałam smsa od Arthura.

Cześć Zo. Byliśmy na dzisiaj umówieni.
Spotkajmy się dwudziestej przy starym ratuszu.
Mam dla Ciebie niespodziankę.

    O kurczę, całkiem zapomniałam! W sumie planowaliśmy to jakiś tydzień temu. Potem nie pisnął o tym ani słowa, więc myślałam, że zmienił zdanie czy coś podobnego. No ale skoro jednak nie, to z chęcią się z nim spotkam.
        Podeszłam do szafy i wyciągnęłam brązową bluzkę z narysowanymi piórami na wysokości dekoltu i sweter. Szybko zarzuciłam całość na siebie i ubrałam ciemne jeansy.
    Odwróciłam głowę w stronę lustra i przyjrzałam się sobie. Długie, blond włosy luźno opadały na ramiona. Oczy koloru ciemnego bursztynu wpatrywały się we mnie. Ładnie wykrojone, perłowe wargi, wyginały się w delikatnym uśmieszku.
    Po dłuższej chwili wzięłam parasol i wyszłam na zewnątrz, kierując się w stronę ratusza. Padało, a wręcz lało. Zastanawiało mnie tylko to, dlaczego chce się spotkać w tym miejscu. Przecież to jest prawie na końcu miasta. No ale może jest to część tej niespodzianki? Przez moją twarz przemkną cień uśmiechu.
    Szłam w milczeniu. Oglądałam okiełznane przez deszcz miasto. Niewyraźne światła ulicznych latarni tworzy w kałużach incydentalne obrazy, które ginęły pod kołami bezlitosnych samochodów. Szpiczaste dachy ogromnych budynków drapały w ciemnościach chmury, a dziesiątki smutnych parasoli zmierzało w stronę spasłego mroku.
    Nawet nie zauważyłam jak szybko dotarłam do celu. Byłam pierwsza, więc postanowiłam poczekać. Mój wzrok przykuły ogromne wrota ratusza. Efektownie ozdobienie pozłacanych części drzwi w kształcie enigmatycznych zawijasów wywierało wrażenie.  
    Przeniosłam wzrok na ulice. Ani żywej duszy. Żadnych ludzi i samochodów. A niedawno tak tętniło życiem. A teraz stałam sama w świetle kiepskiej latarni i słyszałam tylko lekkie dudnienie deszczu o mój parasol. Głęboko zamyślona wpatrywałam się w martwy punkt.
    - O, siema Zoey. – podskoczyłam przestraszona na jego głos, a serce uciekło mi do gardła. Spojrzałam na Jev’a próbując się uspokoić. – Wybacz, że cię przestraszyłem. Myślałem, że mnie widzisz.
    - Co tu robisz? – zapytałam zdziwiona, wpatrując się w niego osłupiałym wzrokiem.
    - Arthur ma mi pożyczyć Wiedźmin 2. – wyszczerzył się, za to ja przewróciłam oczami.
    - Nie mogłeś z tym poczekać do jutra? – zapytałam.
    - Nie, musze mieć to dzisiaj. Bardzo ekscytująca gierka. Polecam. – odparł z tym swoim uśmieszkiem i oparł się o framugę drzwi. – A ty, co tu robisz?
    - Mam się dzisiaj z nim spotkać. – odpowiedziałam po chwili.
    - Tutaj? Ale z niego romantyk. – parsknął śmiechem, a ja spojrzałam na niego krzywo. Najwidoczniej humor mu dopisywał.
    Chwilę staliśmy w milczeniu,  wpatrując się w zamarłe miasto. Już miałam się go o coś zapytać, lecz zza rogu wyskoczył Arthur.
    - Cześć Zo. – uśmiechnął się do mnie szeroko, patrząc wprost na mnie. Lecz gdy napotkał wzrokiem Jev’a jego uśmiech spełzł z twarzy. – A on, co tu robi?
    - Czekam, aż dasz mi Wiedźmin 2. – powiedział Jev, stając obok mnie.
    - To sobie trochę poczekasz, bo mam spotkanie z Zoey. A jak zauważyłeś pada, więc trochę zmokniesz. – spojrzał w czarnie niebo, mrużąc oczy. Potem zwrócił się do mnie. – Przyznam, że trochę dziwi mnie miejsce naszego spotkania. Czemu je wybrałaś?
    Zamurowało mnie.
    - Ja wybrałam? To ty napisałeś, że chcesz się spotkać przy starym ratuszu, i że masz dla mnie jakąś niespodziankę. – odparowałam.
    Spojrzał na mnie zbaraniałym wzrokiem.
    - Nie, nie to ty do mnie wysłałaś smsa, że chcesz się spotkać. – opowiedział powoli, po dłuższej chwili.
    - Ej stary, a co z moją płytą, którą miałeś mi przynieść. Przeszedłem szmat drogi do jakiegoś zadupia, a ty chcesz mi powiedzieć, że jej nie masz? – wtrącił się zły Jev.
    - Co? O co ci chodzi? Jaką płytę? Ja nic nie wiem o żadnej płycie!  - mruknął z lekka zdenerwowany Arthur.
    Teraz to Jev patrzył zaskoczony. Zresztą ja także stałam zbita z tropu i patrzyłam to na jednego, to na drugiego.
    Już chciałam się odezwać, gdy usłyszałam głośny warkot silnika. Zza rogu wyleciała grupa samochodów, które pędziły w naszą stronę z zawrotną prędkością.
    Odruchowo Arthur i Jev zasłonili mnie swoim ciałem. Popychając do tyłu. Myślałam, że pojazdy w nas uderzą, lecz ostatecznie zatrzymały się z piskiem opon, przed nami. Po chwili dołączyły jeszcze inne blokując nam boczne wyjcie ucieczki. Byliśmy w pułapce.
    Kolana miałam jak z waty. Nogi się pode mną uginały. Jedyne co powstrzymywało mnie przed upadkiem, to wbijanie kurczowo palców w ramiona Arthu’ra i Jev’a.
    Oglądali się dookoła w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi ucieczki. Ale nim zdążyli coś wykombinować, z samochodów wysiadło kilkoro uzbrojonych, ubranych na czarno mężczyzn i ruszyło w naszą stronę.
   Odruchowo zaczęliśmy się cofać. Po chwili staliśmy już przyparci do ścian budynku.
    Żołądek fiknął mi koziołka, zrobiło mi się niedobrze i słabo, jakby wokół nas brakło czystego, świeżego powietrza. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. Czułam, jak mięsnie Arthu’ra się napinają. Jakby był gotowy na walkę z nimi, w obronie nas. To samo zauważyłam u Jev’a. Już chciał ruszyć w ich stronę, gdy nagle się zatrzymali, celując w nas bronią.
    O, cholera… Było niedobrze, bardzo niedobrze. Poruszyliśmy się niespokojnie,  chcąc spróbować uciec. Lecz nim zdążyliśmy wykonać jakikolwiek ruch, wbiły się w nasze szyje malutkie strzałki.
   Szybko je wyjęłam, lecz to nic nie dało. Poczułam zawroty głowy i mdłości. Pojawiły się czarne plamy przed oczami. Kątek oka zauważyłam, że z moimi przyjaciółmi nie jest za dobrze. Najwyraźniej z nimi działo się to samo, co ze mną.
    Upadłam z braku sił i nagłej fali zmęczenia. Usłyszałam jak ktoś woła moje imię. Nie byłam pewna, czy to Arthur, czy Jev. Nie miałam siły. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Byłam taka śpiąca i bezradna, a ciało odmawiało jakichkolwiek ruchów.
    W oddali jeszcze przez chwile słyszałam głosy, ale jakby dobiegały z bardzo daleka. A potem wpadłam w ciemność. I leciałam, zanurzając się w niej coraz głębiej. Byłam sama. A po chwili urwał mi się film…
   

.Prolog.

Trzech przyjaciół, w tym jedna dziewczyna. Żyją normalnie jak to nastolatki. Do czasu gdy pewno wieczoru zostają porwani i wyrzuceni na bezludnej wyspie. Bezustannie próbują się z niej wydostać, gdy niespodziewanie trafiają do pewnej tajemniczej groty, w której nabierają nowych zdolności i poznają mieszkańców wyspy.Ale to nie wszystko. W ciemnościach czai się niebezpieczeństwo, rządne krwi. Czu uda im się przetrwać? Czy ich przyjaźń okaże się tak silną więzią? Jedno jest pewne: razem zdziałają i przezwyciężą wszystko, nawet największy strach. Osobno są niczym...